Prop trading: furtka do fortuny czy oszustwo? O sponsorowanej grze na rynkach (2024)

Prop trading: furtka do fortuny czy oszustwo? O sponsorowanej grze na rynkach (1)

Michał Misiura2023-12-11 06:00redaktor Bankier.pl

publikacja
2023-12-11 06:00

Podziel się

Skomentuj

Jak wygląda sponsorowana gra na giełdzie, czyli prop trading? Ile można na tym zarobić? Jakim kosztem? Jak przebiega rekrutacja do firm prop tradingowych i komu można polecić taką ścieżkę kariery? Zapytałem o to dwie osoby, które poznały ten świat od kuchni. W pierwszej części rozmawiam o nim z byłym traderem stacjonarnej firmy prop tradingowej. Druga rozmowa wkrótce na Bankier.pl

Prop trading: furtka do fortuny czy oszustwo? O sponsorowanej grze na rynkach (2)
Prop trading: furtka do fortuny czy oszustwo? O sponsorowanej grze na rynkach (3)

Zarabianie na rynkach finansowych to ciężki kawałek chleba. Przy poprawnym zarządzaniu ryzykiem i nie dysponując dziesiątkami tysięcy złotych na start, utrzymanie się z tradingu będzie dla większości niewykonalną misją. Są jednak firmy, które (przynajmniej na papierze) oferują pieniądze do gry i dzielą się zyskami oraz pokrywają straty.

Prop trading, bo o nim mowa, niejedno ma imię. Zdania na jego temat są podzielone. Jak wygląda zatem prawda o sponsorowanej grze na giełdzie? Zapytałem o to dwie osoby, które weszły do tego świata z zupełnie różnych stron, do całkowicie innych firm i mają o nim skrajnie odmienną opinię.

Zobacz także

Chcesz inwestować? Nie powiemy Ci w co, ale powiemy jak! Pobierz Akademię Inwestowania II

Prop trading, lub dokładniej propertiary trading, to znany od lat model współpracy na rynkach finansowych, w którym firma rekrutuje ludzi z zewnątrz i zapewnia im kapitał do handlu na rynkach. Tyle jeśli chodzi o teorię, ponieważ internetowe i stacjonarne “propy” różnią się od siebie praktycznie wszystkim i wiele z nich można uznać za pospolite oszustwo.

W tej części skoncentrujemy się na drugim typie, czyli firmach, których biura możemy znaleźć w największych polskich miastach. Na ich temat rozmawiałem z traderem, który pracował w jednym z nich. W drugim wywiadzie, który ukaże się za kilka dni, przyjrzymy się zjawisku internetowego prop tradingu.

Prop trading w biurze

Paweł Miłek, Growth Director w firmie TradingView, dostał się do warszawskiej firmy prop tradingowej w 2009 roku i pracował w niej przez 2 lata. Chociaż jest to dość odległa perspektywa, model działania stacjonarnych firm prop tradingowych nie uległ od tamtych czasów dużej zmianie. Jak wyglądają jego doświadczenia?

Michał Misiura: Jak przebiegała rekrutacja stacjonarnych firm prop tradingowych? Dlaczego zdecydował się Pan na podjęcie takiej pracy?

Paweł Miłek: To było normalne ogłoszenie na stronie z ofertami zatrudnienia. Zainteresowało mnie, ponieważ szukałem pracy, a z wykształcenia jestem ekonomistą. Zgłosiłem się i zostałem zaproszony na rozmowę w Warszawie. Spotkałem się z dwoma rekruterami. Im podobało się to, że nie mam doświadczenia, bo twierdzili, że łatwiej jest nauczyć kogoś od zera niż oduczyć złych nawyków. Dostałem do wypełnienia kilka kartek z przeróżnymi pytaniami. Część dotyczyła rynku, część nie. Był np. wykres i trzeba było napisać co się myśli: czy pójdzie do góry, czy spadnie.

Nie wiem jak sobie poradziłem, natomiast na pewno ten test nie wyszedł najlepiej. Im nie chodziło jednak o to, żebym wszystko wiedział, umiał i miał swoje zdanie. Szukali ludzi o określonym profilu. U mnie przeważyło chyba to, że nie bałem się ryzyka, podróżowałem po świecie, pracowałem parę lat w Anglii. Byłem wtedy świeżo po powrocie z Londynu.

Miałem też dobre wykształcenie, jak wielu ludzi w tamtych czasach. Ukończyłem Akademię Ekonomiczną w Poznaniu. W firmie było sporo osób po SGH. Patrząc po kolegach, na pewno byli to ludzie z dobrych szkół, albo już skończonych, albo jeszcze studenci i 90% z nas było zupełnie zielonych w temacie tradingu.

Później zaczęły się jakieś szkolenia?

Pierwszy dzień w pracy to było szkolenie z analizy technicznej. Przyjechał do nas facet z Londynu. Pamiętam tylko, że miał na imię Paul, ale gdy sprawdziliśmy go w Google, był w tamtym czasie bardzo znany w swojej specjalizacji. Dla mnie to była zupełna nowość. Pamiętam, że pokazywał nam na wykresach różne formacje i wyjaśniał podstawy. Na końcu mieliśmy takie ćwiczenie: pokazuje nam wykres i pyta “kupujesz, sprzedajesz, czy czekasz?”.

Każdy musiał coś odpowiedzieć. Wszystko polegało na tym, że rynek cały czas spadał. Ludzie mówili “dobra, skoro tyle spadł, to teraz kupię”. Każdy po kolei zdążył powiedzieć już, że kupuje, a rynek cały czas, spadał, spadał i spadał. To unaoczniło nam, że fakt, że jest tanio, wcale nie oznacza, że trzeba kupować. Wykres może spadać w nieskończoność.

Jak wyglądały początki pracy w firmie? Na czym polegała praca?

To nie był typowy trading, tylko handel spreadami. Taki podstawowy, najprostszy spread na futuresach, to jest powiedzmy pierwszy kontrakt long, drugi kontrakt short. Dlaczego spready? Ponieważ są mniej zmienne. Dzięki temu są bezpieczniejsze. Na starcie mieliśmy 4 monitory, a na nich wykresy i tabelki. W nich różne spready. Najpierw trzymiesięczne. Poniżej dłuższe spready półroczne. Później dziewięciomiesięczne i roczne.

To było bardzo trudne, nikt nie wiedział na początku: o co tu chodzi. Mieliśmy te tabelki, w których coś się zmienia i musieliśmy się w to wgryźć. Nauczenie się tego było trudne. Na przykład zapamiętanie, jaką się ma pozycję - dla początkujących w zawodzie jest to trudna sprawa.

U nas chodziło też o to, żeby mieć dużo porozkładanych zleceń. Tymczasem wiadomo jak to jest na rynku - cisza i nagle jest jakiś ruch. Nagle jakaś pozycja wchodziła i trzeba było ją zamknąć.

Rozumienie tego w całości nie było jednak niezbędne. Niektórzy olewali to, nie interesowało ich to od strony matematycznej, a i tak mieli do tego jakiś dryg, coś widzieli i zarabiali.

Pierwszy miesiąc to były demówki i wiedzieliśmy o tym, natomiast po nim każdy przeszedł na real. Na początku mieliśmy ustawione limity, ile kontraktów możemy kupić i to były groszowe sprawy, ale z czasem to się zwiększało. Chodziło o to, żeby szybko przejść na prawdziwe pieniądze, bo wiadomo, że na demo można robić różne rzeczy, ale to bez znaczenia, bo nie odczuwa się strat.

Ile można było zarobić?

Wszyscy zarabialiśmy podstawę, to nie były duże pieniądze na tamte czasy, ale można było dostać premię. Każda transakcja, oprócz tego, że może zakończyć się zyskiem, stratą lub wyjściem na zero, generuje koszty transakcyjne. Firma naliczała nam je i celem każdego z nas było ich pokrycie. Gdy to zrobiliśmy można było załapać się na bonus.

Dajmy na to, że ten koszt wynosił 1 dolar za kontrakt. Gdy rynek poszedł o poziom w moją stronę, jednym kontraktem można było zarobić 10 dolarów. Jeśli był ruch przeciwko mnie, traciłem 10 dolarów. Później handlowało się już dwudziestką, pięćdziesiątką, a byli tacy co ładowali tysiącem, także wtedy można było już zrobić grubszy wynik.

Gdy nam naliczał się dolar, firma płaciła 10, może 20 centów za kontrakt. Dla nas ten koszt był wyższy. Realnie firma zarabiała na tym, że tworzyła płynność dla giełd. Robiliśmy tam duży wolumen, jako cała sala, a firma w której pracowałem ma jeszcze kilka innych biur w Polsce oraz zagraniczne oddziały. Większość z nas była więc od tego, żeby robić obrót i jeżeli kręciliśmy się w okolicach zera, to dla firmy był to i tak zysk.

Jaka była nagroda od osiągniętych wyników, jeżeli wyszło się ponad koszty?

Bonusy były roczne. Wszystko zliczano na koniec roku kalendarzowego, a wypłaty realizowano bodajże w marcu. Niestety nigdy się nie zakwalifikowałem i tak naprawdę mało ludzi dostawało ten bonus, ale byli chłopacy, nieduży procent, ale jednak, którzy potrafili dostać dla siebie po milion złotych rocznego bonusu. Podział zysku z firmą był zależny od wyniku. Im wyższy wynik, tym większy udział. Maksymalnie mógł wynieść pół na pół, a minimalnie brało się chyba 30%.

Była też pięciolatka. Jeśli ktoś przepracował w firmie 5 lat, dostawał bonus od wygenerowanego obrotu. To był bodajże cent od transakcji. Ich liczba szła w setki tysięcy, więc w ten sposób można było zarobić dodatkowe kilkadziesiąt tysięcy dolarów, czy nawet większe kwoty. Nie pamiętam dokładnie, ale to była całkiem fajna kwota.

Jak się domyślam, to nie była praca od 8 do 16?

To była tak naprawdę praca od 7 do 19. Długo, chyba przez około rok, byliśmy w biurze o 7 rano i wychodziliśmy dopiero o 19. Oczywiście przez kupę czasu nic się nie działo, więc siedzieliśmy sobie, rozmawialiśmy, było wesoło. Ale gdy się działo, każdy starał się coś z tego rynku wyjąć.

Tego rodzaju wydarzeniami były na pewno różne decyzje banków centralnych i odczyty makroekonomiczne. Wtedy wszyscy siedzieli przed komputerami, nie było mowy, że kogoś nie ma albo wyszedł na obiad. Trzeba było siedzieć i handlować. Żniwami dla firmy były też rolowania kontraktów, wtedy była bardzo duża płynność na rynku i można było zarobić fajną kasę.

Generalnie to była taka gra. Niektórzy byli w nią dobrzy, coś widzieli. Miałem takiego kolegę, któremu świetnie szło, potrafił przewidzieć kiedy będzie na rynku jakiś ruch. Poprosiłem go, żeby mi wytłumaczył, jak to robi. Próbował, ale ja tego nie widziałem i nigdy tego nie zobaczyłem. Są ludzie, którzy potrafią to zobaczyć i jest cała reszta.

Zdarzały się zwolnienia w tej pracy, jeżeli komuś naprawdę nie wyszło?

Wydaje mi się, że raz albo dwa razy na rok była rekrutacja i wtedy tworzono nowy zespół, który otrzymywał swoją nazwę. Był w naszej grupie taki chłopak, który bardzo się starał, ale zupełnie mu nie szło i pamiętam jego frustrację. “Dane dobre, a rynek spada, jak to jest?!” - krzyczał, denerwował się.

Nie nadawał się do tego i popracował trzy miesiące, może krócej. Później było tak, że ktoś odpadał mniej więcej co miesiąc. Z kilkunastoosobowego naboru w firmie zostawały na dłużej może dwie - trzy osoby. Każdy, kto chciał, mógł utrzymać się rok. Mnie szło w miarę nieźle, ale nigdy nie przekroczyłem progu rentowności.

Jak ocenia pan swoją pracę w firmie prop tradingowej?

Mogę powiedzieć, że to była moja najważniejsza praca pod względem wpływu, jaki miała na moje dalsze zawodowe i prywatne życie. Może nie zarobiłem tam żadnych pieniędzy. Nauczyłem się za to stosować giełdowe zasady w życiu. Tego, że nigdy nie jest za późno, żeby wyjść ze stratnej pozycji. Zastosowałem w życiu stop lossa i to miało na nie bardzo pozytywny wpływ.

Po drugie strona zawodowa. Wtedy mało osób miało takie doświadczeniem na rynku w Polsce, więc byłem ciekawostką. Gdy aplikowałem o pracę, zapraszano mnie na rozmowy. Zdobyte doświadczenie zaprocentowało mi w późniejszych miejscach zatrudnienia: w księgowości funduszy, w banku, na stanowisku relationship managera w instytucjach finansowych. Rozumiałem, na jakich zasadach działają rynki. Praca w prop tradingu miała więc bardzo duży wpływ na moją dalszą karierę. Sporo się tam nauczyłem, myślę, że więcej niż na studiach, bo gdy nie ma praktyki, to wszystko jest trochę abstrakcyjne.

Do dzisiaj utrzymuję kontakt z wieloma ludźmi, z którymi wtedy pracowałem. Większość z nich bardzo dobrze sobie radzi. Mam kolegów, którzy pracują na Giełdzie Papierów Wartościowych, wielu zajmuje ciekawe stanowiska w bankach, sporo odnalazło się w energetyce, bo tam też jest trading. Nieraz krzyżują się też nasze zawodowe drogi.

Czy myśli pan, że prop trading może generować dalej takie szanse?

Nie chcę robić kryptoreklamy, ale jeśli chodzi o firmę, w której pracowałem, czyli OSTC, bardzo ją sobie cenię. Uważam, że miała profesjonalne podejście i działała na jasnych zasadach. Od początku traderowi była płacona pensja. Nie była wysoka, bo też nie generowało się dla nich na początku większych przychodów. Od pierwszego dnia mieliśmy jednak podstawę i możliwość zarobienia grubej kasy, która każdego nęciła i niektórym faktycznie udało się ją zarobić.

Na tyle na ile interesowałem się tym tematem i szukałem wśród innych spółek, nie znalazłem nikogo podobnego, kogo mógłbym polecić. Być może ktoś się jeszcze pojawił. Polecałbym jednak tylko takie miejsca, gdzie jest płacona podstawa.

Co mógłby pan poradzić osobom, które chcą zostać traderami?

Praca tradera zdecydowanie nie jest dla każdego. Ja oceniam to mniej więcej tak jak granie w piłkę nożną. Każdy może być traderem, tak jak każdy grał w piłkę nożną, natomiast, żeby zarabiać na tym pieniądze, trzeba mieć do tego talent. Poświęcony czas nie gwarantuje sukcesu. Można grać w piłkę nożną kupę lat, a mimo to nie dotrzeć do poziomu trzeciej ligi.

Myślę, że nie da się do tego za bardzo przygotować. Kwestia wykształcenia też nie jest szczególnie ważna. Warto podejść do tego z otwartą głową i sprawdzić, czy ma się do tego talent, czy nie. Szanse na to są małe, więc lepiej potraktować to jako fajne doświadczenie, które może zaprocentować w przyszłości, dzięki rzeczom, których się nauczy.

Jeśli odkryje się w sobie ten talent i będzie się zarabiać - super, ale jeśli nie - nie ma sensu siedzieć tam na siłę. Trzeba iść do przodu, bo jak mówiłem, wielu chłopaków, z którymi wtedy pracowałem, ma teraz ciekawe zawody i poradziło sobie dobrze w późniejszym życiu.

Źródło:Prop trading: furtka do fortuny czy oszustwo? O sponsorowanej grze na rynkach (4)

Prop trading: furtka do fortuny czy oszustwo? O sponsorowanej grze na rynkach (2024)
Top Articles
Latest Posts
Article information

Author: Carmelo Roob

Last Updated:

Views: 5634

Rating: 4.4 / 5 (45 voted)

Reviews: 84% of readers found this page helpful

Author information

Name: Carmelo Roob

Birthday: 1995-01-09

Address: Apt. 915 481 Sipes Cliff, New Gonzalobury, CO 80176

Phone: +6773780339780

Job: Sales Executive

Hobby: Gaming, Jogging, Rugby, Video gaming, Handball, Ice skating, Web surfing

Introduction: My name is Carmelo Roob, I am a modern, handsome, delightful, comfortable, attractive, vast, good person who loves writing and wants to share my knowledge and understanding with you.